21/11/2015

RAJD SZKOLNY - KOTLINA KŁODZKA


Dzisiaj mam dla Was relację z mojego rajdu szkolnego do Kotliny Kłodzkiej, a konkretnie - w rejon Międzygórza.
Zacznę od tego, że na rajd szkolny wybierałam się od pierwszej klasy. Wtedy jednak się nie zdecydowałam. W drugiej klasie miałam rejs Fryderykiem Chopinem (relacja z tej podróży również pojawi się na blogu), a w trzeciej klasie chciałam jechać, ale również nie wyszło. Będąc w czwartej klasie powiedziałam sobie: "Albo teraz albo nigdy" i zapisałam się.
Nie należę do fanów chodzenia po górach. Po tych trzech dniach w górach doszłam nawet do wniosku, że tego nienawidzę. Co może być gorszego od wchodzenia na 1000 metrów z plecakiem ważącym tonę, pocąc się i marznąc na zmianę? Chyba nic. Mimo wszystko dałam radę (choć było ciężko) i w tym momencie jestem z siebie bardzo dumna. :)

Historia rajdów górskich w mojej szkole liczy już dwadzieścia lat. I pierwszy odbył się właśnie w rejon Międzygórza. Mniej więcej co rok jeździ się w inne miejsce: Góry Sowie, Góry Izerskie...


Tegoroczny rajd trwał od 30 września do 2 października.
Zbiórka była o 5:45 pod szkołą, więc musiałam wstać o 4 rano (!!!), by zjeść śniadanie, dopakować się i dojechać. Jednak dopiero o 7 wyjechaliśmy, bo jedna osoba zapomniała, że dzień rajdu jest właśnie 30 września.


Autokar dowiózł nas do Złotego Stoku. Stamtąd wyruszyły dwie grupy, w tym moja.  Pozostałe dwie grupy jechały dalej z czego jedna wysiadła pod granicą czeską. Grupy między sobą miały różnić się trudnością trasy. Moja miała być najłatwiejsza, a dostaliśmy do przejścia 29 kilometrów i to w ciągu jednego dnia. Po górach. Z plecakami. Razem z dziewczynami miałyśmy ochotę zamordować nauczyciela, który wyznaczał trasy.

Najtrudniej było znaleźć szlak, ponieważ miejscowi chcieli nas prowadzić drogą asfaltową do Lądka Zdroju. Jednak w końcu po przejściu jakiś 5 kilometrów na marne znaleźliśmy szlak. Ale dalej wcale nie było łatwiej.
Wchodząc pod jedną z pierwszych gór myślałam, że umrę. Naprawdę. Szelki plecaka boleśnie wbijały mi się w ramiona. Dzięki Bogu koledzy z klasy okazali się na tyle uprzejmi, że nieśli na zmianę mój plecak aż nie przeszliśmy najgorszego odcinka.



Idąc szlakiem doszliśmy do wycinki drzew. Leśniczy nas zawrócił i wskazał skrót, dzięki któremu zaoszczędziliśmy trochę w nogach. Zeszliśmy wzdłuż stoku i kawałek przeszliśmy drogą asfaltową.



Gdy szliśmy drogą asfaltową umierałam. Moje trapery obtarły mnie niemiłosiernie i nie miałam siły by iść dalej. Chciałam się poddać i już myślałam, że gdy tylko dojdziemy do Lądka Zdroju będę pytać się o powrót do domu. Jednak podczas postoju zmieniłam buty na buty do biegania i szło mi się o wiele lepiej. I złapaliśmy PKS do Stroni Śląskich dzięki czemu znów skróciliśmy sobie drogę o kilka kilometrów, na które nikt już nie miał siły. Wysiedliśmy i już został rzut kamieniem do ośrodka. 



Ośrodek mieścił się w Siennej i jak dla mnie był świetny - pokoje i łazienki miały całkiem wysoki standard, była wyposażona kuchnia i jadalnia z kominkiem, w której spędziliśmy cały wieczór razem z naszą wychowawczynią. :) 


Następnego dnia o 9 rano ruszyliśmy by zdobyć Czarną Górę, która liczy sobie 1200 metrów. Wchodziliśmy znów z plecakami, w dodatku po korzeniach i kamieniach. Na szczęście nie padało i wszędzie było sucho - inaczej raczej nikt by się nie odważył wchodzić gdziekolwiek.


Na szczęście widoki podczas wchodzenia na szczyt choć w małym stopniu rekompensowały trudną wspinaczkę. Jednak czasu na podziwianie nie było zbyt wiele, bo do następnego ośrodka chcieliśmy dojść przed zmrokiem.


Na wysokości 1200 metrów widoki również były wspaniałe.



Jeśli miałabym do wyboru czy wolę wchodzić na górę czy z niej schodzić zdecydowanie wybrałabym wchodzenie. Podczas schodzenia nogi drżą mi niesamowicie i nie wiem, gdzie mam postawić nogę, by nie trafić na kamień, który się zaraz obsunie. Ale oczywiście chodzenie po górach nie jest dla mnie i wolę zostawić to dla prawdziwych miłośników.


Po zejściu z Czarnej Góry musieliśmy wspiąć się na kolejną górę - Śnieżnik, ponieważ to na jego stoku mieściło się nasze schronisko. Wejście na niego było już dużo przyjemniejsze - nie było już tak stromo i szliśmy kamienistą drogą, także całkiem przyjemnie. Chociaż nie. Nie było przyjemnie. Droga ciągnęła się niemiłosiernie i byłam wykończona po wchodzeniu na Czarną Górę. W dodatku plecak (chociaż i tak nieco opróżniony, ponieważ chłopcy z mojej klasy podzielili część jego zawartości między siebie) wciąż wbijał mi się w ramiona.


Jak dotąd myślałam, że nie ma miejsca gorszego do spania i mieszkania niż internat. No cóż... Przy tym schronisku mój internat (w którym mieszkałam przez dwa lata!) to luksusowy hotel, naprawdę! Jedzenie - tragedia. Nie dość, że drogie (za naleśnika z dżemem jagodowym zapłaciłam 12zł!) to jeszcze niedobre (nie jestem super kucharką, ale moje naleśniki są o niebo lepsze). Kilka osób wyczaiło, że jedynie zupy mają dobre, bo cała reszta jest niejadalna. Gdy z dziewczynami weszłyśmy do naszego pokoju myślałyśmy, że zamarzniemy, a w pokoju chłopców było przyjemnie ciepło. Okazało się, że nasz kaloryfer był zapowietrzony. Żeby było ciekawiej w schronisku nie mieli odpowiedniego klucza, by go odpowietrzyć. Całe szczęście grupa rowerowa posiadała taki klucz i nasi nauczyciele opanowali sytuację. Szkoda tylko, że dopiero o 20, bo o 22 ogrzewanie i prąd były wyłączane. A nasz pokój nie zdążył się wystarczająco nagrzać, więc zasnęłam ubrana w legginsy i bluzę, w śpiworze i nakryta kołdrą. Aha, z prysznicami też był problem, a za wrzątek poza określonymi godzinami trzeba było płacić.

Tego samego dnia właśnie w schronisku spotkały się wszystkie 4 grupy rajdu (jedna z grup miała tu dwa noclegi, współczuję im z całego serca), by urządzić ognisko i następnego dnia zejść razem do autokaru.
Na szczęście kiełbas i chleba było mnóstwo i wszyscy się najedliśmy. :) Wysłuchaliśmy historii rajdów, którą opowiedział absolwent naszej szkoły, który był na pierwszym rajdzie - właśnie w rejon Międzygórza.


Jedno muszę przyznać - poranki i wieczory w górach są piękne. Jednak jak dotąd najpiękniejszy, najbardziej malowniczy zachód słońca widziałam na środku Zatoki Biskajskiej. :)





Jak już wspomniałam - góry to nie moja bajka. Zdecydowanie bardziej wolę leżenie na plaży, pływanie w morzu/jeziorze czy zwiedzanie. Jednak nie żałuję tego, że pojechałam. Bardzo fajnie spędziłam te 3 dni, poznając swoje słabości (na przykład kompletny brak kondycji), robiąc świetne zdjęcia, śmiejąc się z moją wychowawczynią, że programy Ewy Chodakowskiej to przy tym chodzeniu nic i możemy z czystym sercem przez najbliższy tydzień sobie je odpuścić, i zdobywając najwyższy szczyt w moim życiu! Mówię oczywiście o Czarnej Górze, ponieważ na szczyt Śnieżnika nie weszłam (a liczy on sobie 1400 metrów), choć zebrała się grupka chętnych, którzy poszli. :)






A Wy jak wspominacie szkolne wycieczki? Byliście na tego typu rajdzie?

6 comments:

  1. Piękne widoki :D Mam nadzieję, że dobrze się bawiłaś :P

    ReplyDelete
  2. Piękne widoki, lubię takie wyprawy. Ja chyba wolę bardziej góry niż morze.

    ReplyDelete
  3. Widoki są śliczne, nie dziwię się tobie że nie lubisz takich wycieczek, kiedy biorą cię na nie w takie warunki :D
    Pozdrawiam :) Different Diamond klik

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ogólnie chodzenie po górach to nie moja bajka :)

      Delete
  4. This comment has been removed by a blog administrator.

    ReplyDelete
  5. Naprawdę ładne zdjęcia i obrazowe opisy. Ja osobiście lubię zarówno góry jak i morze, dlatego bardziej liczy się dla mnie z kim spędzam swoje wakacje niż gdzie jestem :-).

    ReplyDelete